Pewien biedny rolnik przez kilka miesięcy przebywał w szpitalu. Był wdzięczny za to, co Artemide Zatti zrobił dla jego zdrowia i całej jego osoby, nie zażądając od niego żadnej zapłaty, by ten nie byłby w stanie mu zapłacić. Pacjent chciał wyrazić mu swoją wdzięczność. Nie wiedząc jak to zrobić, powiedział do niego: “Dziękuję za wszystko, panie Zatti. Pozdrawiam pana i przesyłam również pozdrowienia dla pańskiej żony, choć nie miałem przyjemności jej poznać...”. “Ja też nie” - odpowiedział Zatti, śmiejąc się.
Gdy chodzi o duże rzeczy, można udawać. W małych rzeczach pokazuje się człowiek takim, jakim jest. I w tym stwierdzeniu możemy znaleźć coś z życia i serca pana Zattiego.
Bliski, brat
Zatti doświadczył wykorzenienia, emigracji, ograniczeń ekonomicznych, które zmusiły go do przerwania edukacji na rzecz pracy, a także - trudności z zaistnieniem w nowej społeczności. Są to aspekty, które są przejawami biedy... ale to paradoksalnie pomoże mu zrozumieć bóle i potrzeby biednych.
Przeżywanie swojego powołania salezjańskiego jako salezjanin “koadiutor” lub “brat” ułatwia mu tę bliskość. Ksiądz Bosko myślał o salezjanach koadiutorach jako o wychowawcy, który jest blisko młodzieży i warstw ludowych. Ta idea zrodziła się w kontekście społecznym Włoch będących na początku rewolucji przemysłowej, gdzie występuje brak empatii ze strony ludzi wobec wszystkiego, co jest “zakonne” i “klasztorne”.
Ta prostota i brak kościelnych “form” u salezjanów koadiutorów - co nie dotyczy tylko ich ubioru czy wykonywanych zadań, ale także sposobu myślenia, patrzenia na świat, rozumienia go jako miejsca, w którym wzrasta i rozwija się Królestwo Boże - pozwala im być blisko i być jeszcze jednym ze zwykłych ludzi, a także docierać do środowisk i osób, które w przeciwnym razie byłyby daleko od wiary.
Dlatego to powołanie salezjanina koadiutora będzie dotyczyło nie tyle tego, co można lub czego nie można robić, ale jak być w tym, co się robi. Tak więc wielokrotnie spotykamy koadiutorów wykonujących zadania lub czynności, które nie są powszechne w działalności salezjańskiej, jak to było w przypadku pana Zattiego, który był pielęgniarzem.
Powołanie Zattiego jako salezjanina koadiutora nie było wynikiem braku, po prostu “nie miał on innego wyboru”, gdyż gruźlica, na którą zachorował podczas pobytu w salezjańskim seminarium w Bernal, uniemożliwiła mu realizację marzenia, jakim było zostanie salezjaninem kapłanem. Tak więc raczej to ta okoliczność sprawiła, że znalazł on inną drogę rozwoju swojego życia i realizacji pragnienia służenia i bycia szczęśliwym. Jak to często bywa, z bólu i ograniczeń mogą wyłonić się nadmiar miłości i znacznie szersze horyzonty, niż by się ktoś spodziewał.
Ta bliskość pana Zattiego wyraża się także w innym szczególe: stale porusza się on rowerem. Proponowano mu kupno samochodu, aby mógł poruszać się “szybciej” i “docierać do ludzi”, bo to bardziej skuteczne…, ale zawsze to odrzucał. Woli rower, który pozwala mu się zatrzymać i porozmawiać z napotkanymi ludźmi.
Z radością
Lekarz szpitalny, dr Ecay, zapytał go kiedyś: “Panie Zatti, jak pan to robi, że zawsze pan jest w dobrym nastroju?”. Na co Zatti odpowiedział: “To proste, doktorze: trzeba połknąć gorycz, a wypluć słodych”.
Pogodna twarz i reagowanie z humorem, nawet w najtrudniejszych okolicznościach, wypływa z serca, które jest w pokoju z Bogiem i czuje się przez Niego kochane; które umie z dystansem podejść do danych sytuacji, wychwytując to, co istotne.
Być może pan Zatti mógłby odpowiedzieć na te pozdrowienia pod adresem żony w jakiś inny sposób, odwołując się do teologii życia zakonnego, jednak jego odpowiedź była inna. Zrozumiał również, że powołanie salezjanina koadiutora jest raczej nieznane i niezrozumiałe, nie cieszy się czasem społecznym uznaniem, biorąc pod uwagę prestiż, jakim cieszy się kapłan w społeczeństwie. Ale to ani nie martwi, ani nie smuci Zattiego. Rozumie, że liczą się “ludzie” - Da mihi animas, caetera tolle - i ich dobrostan, i im się poświęca.
Pielęgniarki, które czasem znajdywały go o 5.30 rano, przed modlitwą ze wspólnotą salezjańską, rozpostartego w kaplicy z twarzą przyciśniętą do ziemi w głębokiej modlitwie, wiedziały, gdzie Zatti znajdował siłę, aby kontynuować czasami wyboistą i trudną drogę służby innym.
We wspólnocie
W szpitalu zawsze był dobry zespół, który ks. Zatti uformował na swój obraz. Pracowali tam inni salezjanie i córki Maryi Wspomożycielki, a także kilku lekarzy i kilka pielęgniarek. Wszytkim przyświecał ten jeden cel, aby nieść pomocy najbardziej potrzebującym, czyniąc to fachowo i uwzględniając integralną wizją człowieka. A jeszcze z punktu widzenia Zattiego, chodziło o to, by pomóc tym, którzy z nim pracowali, we wzrastaniu w wierze.
Jeden z lekarzy, który miał poważne wątpliwości co do swojej wiary, powiedział nawet: “Przy Zattim mój brak wiary chwieje się ... Jeśli istnieją święci na ziemi, to on jest jednym z nich. Kiedy mam wziąć skalpel na sali operacyjnej i widzę go pomagającego przy operacjach, jak czyni to ze swoją mądrością pielęgniarską i z różańcem w ręku, atmosferę wypełnia coś nadprzyrodzonego...”.
W modlitwie o wstawiennictwo pana Zattiego znajdujemy słowa: “Niech radość z tego, że widzimy go jaśniejącego w Niebie z Twoimi świętymi, pomoże nam dawać świadectwo o Twoim Świetle”. Niech jego życie jako naśladowcy Jezusa w stylu Księdza Bosko będzie dla nas wszystkich zachętą, byśmy potrafili ponownie przeanalizować naszą drogę i w naszych powołaniach, zawodach, codziennych działaniach pozwolić się kształtować przez Boga.
Roberto Monarca