Minęły pierwsze dwa tygodnie mojego pobytu w Ciloto w Makululu. „Ciloto” w języku bemba oznacza marzenie. Czy spełnia się tu także i moje marzenie?
Pierwszym kierunkiem, o którym pomyślałam w związku z wyjazdem na misje były Indie. Nie było to możliwe. Teraz cieszę się, że jestem właśnie tutaj. Nadal jest to dla mnie jak sen, takie nierzeczywiste. Jestem wyrwana z domu, pracy i tego wszystkiego, czym żyłam do tej pory. Wszystko jest nowe i inne. Ludzie, klimat, jedzenie i język. Powoli przyzwyczajam się do otaczającej mnie rzeczywistości. Poznaję chłopców, uczę się ich imion i zachowań. Poznaję ich rytm dnia, godziny zajęć i to, w co lubią się bawić. Powoli uczę się także ich języka bemba, by móc się z nimi lepiej porozumieć, bo nie wszyscy mówią po angielsku. Niektórzy z nich mają z tym dużą trudność. Nawet jeśli mówią trochę w języku angielskim, to nie potrafią czytać. Wczoraj dla jednego chłopca ogromną radością było to, jak nauczyłam go, pisać jego imię i nazwisko, tak by mógł się sam podpisać.
Gdy tu przyjeżdżałam, byłam bardzo przejęta tym, że może nie dam rady, nie będę wiedziała, co z nimi robić, bo nie posiadam żadnych specjalnych umiejętności do pracy z dziećmi. Teraz widzę, że chodzi przede wszystkim o towarzyszenie im, tak żeby ich jak najlepiej poznać. Wiedzieć, jakie mają potrzeby i wtedy dopiero próbować na nie odpowiadać.
To co tu robię, bierze się właśnie z obserwacji. Na jednej z pierwszych Mszy Świętych z chłopcami widziałam, że jeden z nich ma duże rozdarcie na spodniach, wzięłam je do zszycia i tak się zaczęło. Nie ma dnia byśmy razem z Moniką, nie pomagały chłopcom w robótkach ręcznych. Przy okazji okazało się, że niektórzy mają niezwykłą fantazję i talent, przerabiają np. spodnie na czapkę, a potem jeszcze na torbę do szkoły. Przeważnie na zakończenie dnia czeka na mnie kilku chłopców, którzy mają różne stłuczenia, bolące brzuchy lub głowy, drzazgi w dłoniach czy inne dolegliwości. Każdy z nich potrzebuje uwagi. Chłopcy są utalentowani i kreatywni, z kawałka drewna i dwóch pasków zrobili but, z kawałka drutu okulary, a z jeszcze innych materiałów znalezionych na placu – gitarę.
Chłopców jest ich tutaj 40, ponadto około 35 codziennie przychodzi na pobyt dzienny, tzn. mają możliwość skorzystania z prysznica, idą do szkoły, jedzą posiłki. Jest gwarno i wesoło. Kłócą się i biją, jak to chłopcy, ale też i troszczą się o siebie nawzajem. Dzień zaczynam razem z nimi Mszą Świętą o 6 rano i kończę o 21, gdy chłopcy mają ostatnie zajęcia, przeważnie czytanie, nauka, w weekendy film lub bajka. W ciągu dnia pomagam im wybrać się do szkoły, naprawiam ubrania, organizuję czas wolny, spędzam czas w oratorium, modlę się z nimi, uczę czytać. Dni są wypełnione ich obecnością i ich sprawami.
Zapytany przeze mnie o ryzyko zachorowania na malarię, ks. Andrzej pracujący w Makululu Ciloto odpowiada z nieśmiałym uśmiechem, że spotkał tu może 17 komarów, reszta uciekła, zbyt duży hałas.
W lokalnym języku bemba „Cioto” oznacza marzenie. To miejsce, gdzie spełnia się sen o domu dla wszystkich, którzy domu rodzinnego zostali pozbawieni. Stracili go przez biedę, osierocenie, wyzysk materialny, bezrobocie, konflikty rodzinne, odrzucenie, przemoc i wiele innych konsekwencji braku sprawiedliwości społecznej i wzajemnej miłości. Jest to kilkanaście hektarów ziemi pośrodku jednej z największych dzielnic slumsów w Afryce, a na niej zespół szkół, dom dziecka dla chłopców ulicy, oratorium, oraz zajmująca się tym mała wspólnota misjonarzy salezjańskich.
Czterech księży i koadiutor, do tego aspiranci, pracownicy i wolontariusze. Do zaopiekowania każdego dnia około 80-ciu chłopców, w tym 40-tu na stałe w domu dziecka, prawie 800 uczniów w trzech szkołach łącznie, duża parafia oraz spora gromada dzieci w oratorium.
Kabwe, którego dzielnicą jest Makululu, to jedno z większych miast Zambii. Niegdyś duży ośrodek wydobycia ołowiu i cynku, natomiast po likwidacji kopalni w latach 90-tych XX wieku, miasto z ogromnym bezrobociem. Mężczyźni, by zarobić jakiekolwiek pieniądze, trudnią się rybołówstwem. Wyjeżdżają na okres nawet do 6 miesięcy nad odległą o 40 kilometrów Lukanga River. Nierzadko przez cały ten czas kobiety z dziećmi są pozostawione same i bez środków do życia. Zdarza się, że mężczyźni nie wracają, zakładają tam nowe rodziny, bądź wracają, lecz prowadzą podwójne życie. Rodziny są w większości wielodzietne i to często na dzieci spada ciężar zarobienia na jedzenie i utrzymanie rodziny. Ponadto szacuje się, że około 25% społeczeństwa jest zarażona wirusem HIV, brak jest dostępu do bieżącej wody oraz istnieje duże skażenie środowiska metalami ciężkimi. Wszystko to sprawia, że występuje tu duża śmiertelność, umierają także ludzie młodzi.
W wielu przypadkach dzieci są sierotami bądź półsierotami wychowywanymi przez dziadków i krewnych, którzy nie są w stanie podołać ich utrzymaniu. Z tego też powodu trafiają na ulicę, czasem są porzucani, bo ojciec lub matka założyli nową rodzinę lub są wysłani na ulicę w celach zarobkowych...
Under the Mango Tree…, bo to miejsce spotkań, tych bardziej i mniej ważnych.
Drzewo daje cień. Pod drzewem dzieci ze szkoły mają zajęcia, kucharki gotują posiłki, ksiądz spowiada wiernych na odległej parafii w buszu, wychowawcy omawiają problemy dnia, chłopcy spotykają się z dziewczętami. Pod drzewem mango można się ukryć ze swoimi myślami.
Under the Mango Tree…, bo to moje spotkanie z Afryką
Więcej informacji na stronie: https://misjesalezjanie.pl/
Title
Title
Title
Title
Title
Title
Title
Title
Title
Title
Title
Title
Title
Title
Title
Title
Title
Title
https://www.infoans.org/pl/component/k2/item/11690-zambia-ola-mloda-polska-wolontariuszka-i-jej-pierwsze-spotkanie-z-afryka#sigProIda4ea6ca9cc